– Na pielgrzymkę? – z szacunkiem upewnił się urzędnik. – W samą porę, póki mrozy nie
chwyciły. Może zechce pani od razu zarezerwować hotel? – A jaki mi pan doradzi? – spytała podróżniczka. – Niedawno jeździła tam małżonka burmistrza z córką, zatrzymały się w „Głowie Holofernesa” i bardzo sobie raczyły chwalić. – „Głowa Holofernesa”? – Dama zmarszczyła nosek. – A jakiegoś innego nie ma, mniej krwiożerczego? – Czemu nie, łaskawa pani. Jest. Hotel „Arka Noego”, pensjonat „Ziemia Obiecana”. A która z dam ma życzenie całkiem od płci męskiej się odgrodzić, staje w „Pannie Czystej”. Jak najprzyzwoitszy zakład, dla szlachetnych i zamożnych pątniczek. Opłata niewysoka, ale od każdej z przyjezdnych oczekuje się ofiary na skarbiec klasztorny, nie mniej niż setki rubli. Która zaś daje trzysta albo więcej, zostaje zaszczycona osobistą audiencją u archimandryty. Ta ostatnia informacja zdaje się bardzo zainteresowała przyszłą pątniczkę, która otworzyła nowiutką torebkę, wyciągnęła plik banknotów (wciąż jeszcze całkiem pokaźny) i zaczęła liczyć. Urzędnik obserwował tę procedurę dyskretnie i nabożnie. Przy pięciuset rublach klientka przerwała liczenie i beztrosko powiedziała: – Dobrze, niech będzie „Panna Czysta”. – I schowała pieniądze z powrotem do torebki, nie doliczywszy ich do końca. – Służącą ulokuje pani w swoim pokoju czy oddzielnie? Dama z wyrzutem pokiwała miedzianymi kędziorami: – Jak można? Na pielgrzymkę ze służącą? To jakoś nie po chrześcijańsku. Wszystko będę robić sama: i ubierać się, i myć, i może nawet czesać się. – Pardon. Cóż, nie wszystkie panie są tak skrupulatne... – Urzędnik zaczął szybko wypełniać blankiet, zręcznie maczając stalówkę w kałamarzu. – Na jakie nazwisko każe pani wypisać rachuneczek? Pątniczka westchnęła i – nie wiedzieć czemu – przeżegnała się. – Proszę pisać: „Wdowa Polina Andriejewna Lisicyna, dziedziczna szlachcianka guberni moskiewskiej”. Notatki z podróży Skoro już bohaterka naszej opowieści, zrzuciwszy habit, przybrała sobie nowe imię, my też będziemy odtąd tak ją nazywać z szacunku dla godności zakonnej i dla uniknięcia świętokradczej dwuznaczności. Szlachcianka to szlachcianka, Lisicyna to Lisicyna, w końcu – ona wie lepiej. Tym bardziej że – jak wszystko wskazuje – w swoim nowym wcieleniu córa duchowa zawołżskiego arcypasterza czuła się nie gorzej niż w poprzednim. Nietrudno było zauważyć, że podróż wcale jej nie nuży, tylko przeciwnie – sprawia przyjemność i zadowolenie. Jadąc pociągiem, młoda dama życzliwie popatrywała przez okno na opustoszałe niwy i jesienne lasy, które jeszcze nie w pełni zrzuciły pożegnalny strój. W agencji turystycznej, jako dodatek do innych zakupów, pani Polina otrzymała śliczny aksamitny woreczek do robótek. Teraz wygodnie ułożyła go na piersi i skracała sobie czas, robiąc na drutach wdzianko z merynosowej wełny, które z całą pewnością przyda się przewielebnemu Mitrofaniuszowi w zimowe chłody, zwłaszcza po ciężkiej sercowej chorobie. Robota była bardzo trudna, z ciągłym przechodzeniem od boucle do ściegu pończoszniczego, z barwnymi wstawkami, i szła jej niesporo: oczka układały się nierówno, kolorowe nitki zbyt się ściągały, przez co kosił się cały ornament, jednakże samej pani Lisicynej jej dzieło najwyraźniej się podobało. Co chwila przerywała pracę i przechylając głowę, oglądała niezgrabny twór własnych rąk z widocznym zadowoleniem. Kiedy podróżniczce nudziła się robótka, brała się do lektury, przy czym potrafiła oddawać się temu zajęciu nie tylko w spokojnym wagonie kolejowym, ale także w podrygującym omnibusie. Czytała dwie książki na zmianę, jedną w najwyższym stopniu odpowiednią na pielgrzymki – Zarys moralności chrześcijańskiej Teofana Rekluza, a drugą bardzo dziwną – Podręcznik balistyki strzeleckiej. Część druga, ale każdą z równą uwagą i zainteresowaniem. Wsiadłszy w Modrooziersku na pokład parowca „Święty Wasilisk”, Polina Andriejewna w pełnej mierze ujawniła jedną z najważniejszych swoich cech – niepohamowaną ciekawość. Obeszła cały statek, porozmawiała z mnichami-marynarzami, popatrzyła, jak młócą wodę